Nie jestem wykształcona. Całe życie przepracowałam w magazynie – najpierw w tekstylnym, potem przy pakowaniu żywności. Plecy bolały, ręce miałam zawsze popękane od chemii, a paznokcie krótkie i nierówne, bo w mojej pracy i tak nikt na nie nie patrzył.
Ale nigdy nie narzekałam. Wiedziałam, że robię to, żeby mój syn miał lepiej. Żeby nie musiał dźwigać, marznąć na rampie, żyć z wypłaty do wypłaty.
Łukasz był moim oczkiem w głowie. Od dziecka bystry, ambitny, zawsze z głową pełną pomysłów. Uczył się dobrze, skończył studia, a potem postanowił założyć własną firmę.
Pamiętam, jak przyszedł do mnie pewnego wieczoru. Usiadł przy kuchennym stole, jak za czasów podstawówki, i powiedział:
– Mamo, potrzebuję pomocy. Mam pomysł, wiem, że to wypali, ale brakuje mi wkładu. Pięćdziesiąt tysięcy. Tylko tyle.
Nie zawahałam się ani chwili. Miałam oszczędności – niewiele, ale wystarczająco. Odkładałam całe życie, nie dla siebie. Nie jeździłam na wakacje, nie kupowałam nowych ubrań. Po prostu - "na czarną godzinę". A wtedy pomyślałam: przecież to właśnie teraz. To jego szansa. Moja rola jako matki. Pieniądze przelałam tego samego dnia.
Z początku dziękował, dzwonił co drugi dzień, opowiadał o postępach. Wysyłał zdjęcia biura, opowiadał, że zatrudnił grafika, że będzie miał kontrakt z dużą firmą. Byłam z niego dumna. Tak bardzo dumna, że nie mogłam przestać o nim mówić – sąsiadkom, znajomym z kościoła, wszystkim.
Minął rok, potem drugi. Firma Łukasza odniosła sukces. Pojawiły się nowe auta, zagraniczne wyjazdy, artykuł w lokalnej prasie z jego zdjęciem. Przestał odbierać telefony tak często. Tłumaczył się spotkaniami, brakiem czasu. W końcu zaczęłam sama dzwonić coraz rzadziej, bo czułam, że mu przeszkadzam.
Aż pewnego dnia zaprosiłam się do niego sama. Mówiłam sobie, że po prostu wpadnę z ciastem, jak dawniej. Ale czułam w brzuchu ciężar, którego nie umiałam nazwać. Przyszedł mi otworzyć ktoś z jego pracowników. Łukasz był zaskoczony, może trochę spięty. Uśmiech nie sięgał oczu.
Usiedliśmy w biurze – nowoczesnym, eleganckim. Poczułam się jak ktoś nie na miejscu. Zbyt prosto ubrana, z domowym sernikiem w torbie. Wszyscy wokół byli młodzi, głośni, pachnący drogimi perfumami. Nikt na mnie nie patrzył, jakby mnie tam nie było.
W pewnym momencie przyszedł jakiś partner biznesowy. Łukasz zerwał się z miejsca i powiedział:
– To moja mama…
Zawahał się.
– …pomagała mi na początku.
Usiadłam głębiej w fotelu. "Pomagała". Ani słowa o tym, że to ja dałam mu te pieniądze. Ani słowa o tym, że bez nich nie byłoby tej firmy. Nagle byłam tylko "kimś z przeszłości". Starszą panią z osiedla, którą warto przedstawić półgębkiem i szybko zapomnieć.
Wyszłam stamtąd wcześniej, niż planowałam. Łukasz odprowadził mnie do windy i powiedział:
– Mamo, fajnie, że wpadłaś. Ale może uprzedzaj następnym razem, dobra?
"Uprzedzaj". Jakby to był hotel, a nie jego życie, którego kiedyś byłam częścią. Wracałam autobusem, patrząc przez okno. Próbowałam nie płakać. Ale łzy i tak leciały. Nie chodziło o pieniądze. Nigdy nie chodziło. Chodziło o to, że przestałam być kimś ważnym. Stałam się "kłopotliwym wspomnieniem". Kimś, kogo lepiej schować za drzwiami.
Przez kilka dni nie jadłam. Nie spałam. W głowie ciągle słyszałam to "pomagała mi na początku". Jakby bycie matką było tylko wstępem, a potem już nie trzeba było mnie więcej. Myślałam, żeby napisać mu list. Przypomnieć, jak było. Ale nie zrobiłam tego.
Zamiast tego zapisałam się do klubu seniora na moim osiedlu. Poszłam na pierwsze spotkanie z duszą na ramieniu, ale okazało się, że są tam kobiety takie jak ja. Proste, ciche, dobre. Z historiami, które nikt nie chce dziś słuchać. Zaczęłam znów piec, tym razem dla sąsiadek. Robię na drutach. Czasem jadę do centrum sama i siadam w kawiarni z książką. Nie czekam już na jego telefony.
Zrozumiałam jedno: nie potrzebuję już, by ktoś przypominał mi, kim jestem. Wiem to sama. I nawet jeśli mój syn zapomniał, ile mnie kosztowało to wszystko - ja nigdy nie zapomnę, ile jestem warta.
Ale życie, jak to życie, potrafi zaskoczyć. Minęło kilka tygodni. Myślałam, że temat się zamknął. Aż pewnego dnia zadzwonił domofon. Spojrzałam przez wizjer - a tam Łukasz. Stał z bukietem tulipanów i wyraźnie zdenerwowany.
– Mamo… czy mogę wejść? – zapytał cicho.
Usiedliśmy w kuchni, jak dawniej. I wtedy po raz pierwszy od dawna mówił naprawdę szczerze. Powiedział, że wie, że się odsunął. Że pogubił się w tym całym świecie, że sam nie zauważył, jak bardzo mnie zranił. Że wstydzi się siebie, nie mnie. Że czasem, żeby docenić, trzeba coś niemal stracić.
A potem zaprosił mnie na jubileusz firmy.
– Bez ciebie by tego wszystkiego nie było – powiedział. – Chcę, żebyś tam była. Jako gość honorowy.
Na uroczystości przedstawił mnie wszystkim. Nie jako "pomoc na początku", ale jako matkę, która dała mu wszystko, co miała. Ludzie bili brawo, a ja pierwszy raz od dawna poczułam, że stoję nie obok – ale w centrum. Teraz przyjeżdża częściej. Nie z obowiązku. Z potrzeby. Czasem nawet dzwoni wieczorem bez powodu, tylko po to, żeby pogadać.
Nie cofnę tych dni, gdy czułam się odepchnięta. Ale dziś wiem, że nie wszystko stracone. Że nawet kiedy więź słabnie - może się odrodzić. A czasem jedno szczere "przepraszam" wystarczy, by znów poczuć się potrzebną. I kochaną.