Zawsze byliśmy blisko. Z Piotrem różniło nas sześć lat, ale to nie miało znaczenia. Od dzieciństwa byliśmy jak zgrany duet. Kiedy upadłam z roweru i rozbiłam kolano, to on nosił mnie na barana. Kiedy tata podnosił głos, Piotr kładł mi rękę na ramieniu i mówił: "Nie bój się, ja tu jestem".
Nie było dnia, żebyśmy nie rozmawiali. Nawet jako dorośli — on z rodziną, ja sama — dzwoniliśmy do siebie, wysyłaliśmy sobie stare zdjęcia, wspominaliśmy mamę i naszą starą kuchnię z niebieskimi kaflami. Zawsze powtarzał:
- Ty jesteś moją jedyną prawdziwą rodziną.
Była w tym przesada — miał żonę, dwójkę dzieci. Ale ja czułam, że to, co nas łączy, jest wyjątkowe. Głębokie. Niezastępowalne.
Kiedy zachorował, wszystko potoczyło się szybko. Szpital, diagnoza, potem nagła poprawa — i jeszcze szybsze pogorszenie. Nie zdążyłam się pożegnać tak, jak chciałam. Tylko jedno "trzymaj się, siostrzyczko" przez telefon. Dwa dni później już go nie było.
Zadręczałam się, że nie byłam tam w ostatnich chwilach. Ale wtedy myślałam, że jesteśmy rodziną, że będziemy razem przeżywać stratę. Że żona, dzieci, ja — znajdziemy sposób, by to przetrwać.
Pomyliłam się. Na pogrzebie siedziałam z tyłu. Nie zaproponowano mi miejsca z rodziną. Przyszłam z własnym wieńcem. Wdowa nie spojrzała mi w oczy. Powiedziała tylko krótko:
- Dziękuję, że przyszłaś.
Jakbym była daleką znajomą. Na stypie nikt mnie nie zaprosił do głosu, choć to ja znałam Piotra dłużej niż ktokolwiek. Kiedy próbowałam opowiedzieć coś o naszym dzieciństwie, ktoś zmienił temat. Poczułam się jak intruz. Jak nieproszony gość.
Potem było jeszcze gorzej. Kiedy zadzwoniłam do bratowej z pytaniem, czy mogłabym dostać choćby kilka jego rzeczy — książkę, którą mi kiedyś pożyczył, album z dzieciństwa — usłyszałam:
- Wolę zachować wszystko w całości. Dla dzieci. Myślę, że tak byłoby najlepiej.
Dla kogo najlepiej? Nie odezwała się więcej. Ani razu. Nie zaprosiła mnie na żadną rodzinną uroczystość, nie wspomniała o mnie przy podziale rzeczy, nawet nie oddała mi tej jednej, jedynej kartki, którą Piotr napisał mi z obozu, gdy miał dwanaście lat. Zostałam z niczym. Dosłownie.
Dopiero po miesiącu, kiedy porządkowałam piwnicę w bloku, znalazłam pudełko. Szare, zakurzone, zamknięte gumką recepturką. W środku — kilkadziesiąt zdjęć. Nas dwoje, na plaży w Jastarni. Z mamą, z tatą, z naszym jamnikiem. Zdjęcia z komunii, z Sylwestra u cioci Ireny, nawet jedno, na którym Piotr jako nastolatek robi głupią minę i pokazuje mi język.
Z płaczem usiadłam na podłodze i oglądałam je jedno po drugim. Każde zdjęcie było jak drzwi do miejsca, którego nikt już nie pamiętał. Tylko ja. To była jedyna rzecz, jaka mi została. Nie przedmiot — tylko pamięć. Nasza więź nie miała aktu notarialnego. Nie figurowała w testamencie. Nie była udokumentowana. Ale była prawdziwa.
I właśnie dlatego bolało. Bo straciłam nie tylko brata. Straciłam dowód na to, że byliśmy blisko. Zostałam wymazana z jego życia — cicho, bez krzyku. Jakby ktoś nacisnął przycisk "usuń". Przez wiele tygodni nie mogłam się pozbierać.
Nawet nie chodziło o rzeczy. Chciałam tylko, żeby ktoś powiedział: "Tak, byliście dla siebie ważni". Żeby ktoś uznał, że to, co mieliśmy, istniało. Ale nikt tego nie zrobił. I w końcu zrozumiałam, że muszę zrobić to sama.
Dziś co jakiś czas siadam z tym pudełkiem. Piję herbatę, biorę zdjęcie po zdjęciu, mówię do niego na głos. Czasem się śmieję, czasem płaczę. Wiem, że dla świata jestem nikim w tej historii. Ale dla siebie — jestem jej drugą połową. I to wystarczy.
Bo są więzi, których nie mierzy się dziedziczeniem. Są uczucia, które nie potrzebują papierów. A pamięć, jeśli jest prawdziwa — nie musi być podzielona. Ona po prostu żyje. We mnie.