Niektóre przyjaźnie przetrwały w moim życiu wszystko: śluby, rozwody, narodziny dzieci, śmierć bliskich. Z Agnieszką znałyśmy się ponad trzydzieści lat.

Razem zdawałyśmy maturę, razem płakałyśmy po pierwszych miłościach, potem ona wyjechała do innego miasta, ale zawsze wracała, a ja wiedziałam, że choćby nie wiem co, w jej obecności mogę być naprawdę sobą.

To właśnie dlatego, kiedy zadzwoniła do mnie pewnego wieczoru, cała roztrzęsiona, ze złamanym głosem, nie miałam żadnych wątpliwości, żeby ją przyjąć. Jej mąż odszedł do innej, zostawił ją z niczym, a wynajęte mieszkanie musiała opuścić z dnia na dzień.

Nie pytałam o szczegóły. Wystarczyło jedno zdanie: "Nie mam dokąd pójść". Odparłam: "Przyjeżdżaj, Agnieszka. Jesteś u mnie zawsze mile widziana".

Przez pierwsze dni wszystko było jak w dawnych czasach. Siedziałyśmy przy stole do późna, rozmawiałyśmy o życiu, o facetach, o tym, co przegapiłyśmy, każda z nas na swój sposób. Było mi nawet trochę lżej, bo po śmierci męża mieszkanie wydawało się za duże i za ciche.

Agnieszka była pogodna, dużo się śmiała, żartowała nawet z własnej sytuacji. Gotowałam jej obiady, pozwalałam korzystać z mojej łazienki, oddałam jej swoją najlepszą pościel. Sama kupiłam nowe ręczniki, żeby miała coś świeżego. Chciałam, żeby poczuła się jak w domu.

Początkowo powtarzała, że zostanie tylko kilka tygodni, do czasu, aż "złapie oddech" i znajdzie coś dla siebie. Minął miesiąc, potem drugi. Agnieszka nie szukała mieszkania, nie wysyłała CV, nie wstawała rano, bo "musi odespać wszystkie lata stresu". Po domu chodziła w moim szlafroku, który "lepiej się układa", zajmowała kanapę, a kiedy wracałam z zakupów, rzucała: "Kupiłaś mi mój jogurt? Wiesz, lubię ten z jagodami…".

Z czasem zaczęłam czuć się jak gosposia we własnym domu. Gdy wracałam po długim dniu pracy, Agnieszka siedziała na kanapie, popijała herbatę i czytała moją gazetę. Kiedy zapytałam, czy może dziś ugotuje zupę, roześmiała się: "Ty zawsze robisz ją lepiej, a ja i tak mam dwie lewe ręce".

Przy stole potrafiła rzucić mimochodem: "Nie zdążyłaś umyć naczyń?" - jakby to był mój święty obowiązek. Na początku tłumaczyłam ją w myślach: "Przecież jej ciężko, musi dojść do siebie, być może ja przesadzam".

Z każdym tygodniem czułam jednak coraz większą irytację. Moja przestrzeń powoli znikała. W łazience piętrzyły się jej kosmetyki, w lodówce pojawiały się tylko jej ulubione produkty, do telewizora nie mogłam się dopchać, bo zawsze leciał jej ulubiony serial.

Kiedy zaprosiłam na kawę dawno niewidzianą koleżankę, Agnieszka była wyraźnie niezadowolona - mówiła, że w domu "nie czuje się swobodnie, kiedy są obcy". Nawet mojego kota przeganiała z kanapy, bo "alergia".

Nosiłam w sobie złość, żal i wstyd, że nie umiem postawić granic. Pamiętałam, ile razy mówiła mi, że jestem jej jedyną rodziną. Wmawiałam sobie, że przyjaźń wymaga poświęcenia. Ale kiedy Agnieszka zaczęła przestawiać meble "bo tak będzie wygodniej", zorientowałam się, że przekroczyła niewidzialną granicę. To już nie była przyjaźń - to była zależność, która mnie raniła.

Najgorsze przyszło pewnego dnia, kiedy poprosiła mnie, żebym po pracy odebrała jej rzeczy z pralni i zrobiła większe zakupy, bo "ona nie ma dziś siły wychodzić z domu". Wróciłam z torbami, zmęczona, a ona tylko zapytała, czy kupiłam właściwy proszek do prania. Poczułam, że pękam.

Wtedy pierwszy raz odważyłam się powiedzieć: "Agnieszka, musimy porozmawiać. Czuję, że to już nie jest zdrowe - ani dla mnie, ani dla ciebie. To moje mieszkanie i chciałabym, żebyś zaczęła planować przeprowadzkę".

Najpierw była zaskoczona, potem obrażona. Wyrzuciła mi, że nie rozumiem, przez co przeszła, że jestem egoistką. Było mi przykro, ale wiedziałam, że nie mogę dłużej żyć w cieniu jej problemów.

Te dni były trudne. W domu zapanowała cisza, czułam ciężar każdej minuty. Agnieszka zamknęła się w sobie, przestała ze mną rozmawiać. Po kilku dniach spakowała swoje rzeczy i wyszła, trzaskając drzwiami.

Przez kilka tygodni miałam poczucie winy, bałam się, że straciłam przyjaciółkę na zawsze. Ale z każdym kolejnym dniem czułam coraz większą ulgę. Zaczęłam znowu budzić się z myślą, że to ja rządzę we własnym domu. Znów mogłam zaprosić koleżanki, poczytać gazetę bez ukradkowych spojrzeń, wyjść do sklepu bez listy cudzych zachcianek.

Po kilku miesiącach dostałam od Agnieszki krótką wiadomość: "Przepraszam. Musiałam się pogubić. Dziękuję, że mi pomogłaś, nawet jeśli nie doceniłam tego wtedy". Odpisałam, że życzę jej wszystkiego dobrego.

Nie wiem, czy nasza przyjaźń przetrwa próbę czasu. Ale wiem na pewno jedno: czasem najtrudniej powiedzieć "nie" osobie, którą kochamy jak rodzinę. I czasem trzeba się nauczyć stawiać siebie na pierwszym miejscu, zanim stracimy siebie zupełnie.