Jeszcze nie tak dawno czekałam na urodziny z ekscytacją. Przez lata mój telefon dzwonił od rana do późnego wieczora - znajomi, przyjaciele, rodzina, koleżanki z pracy, sąsiedzi. Były kwiaty, śmiechy przez słuchawkę, dziesiątki wiadomości, czasem nawet niespodziewane wizyty.

Świętowałam hucznie, bo przecież kochałam ludzi, a oni lubili być blisko mnie. Byłam tą, która organizowała kolacje, dzwoniła, żeby się spotkać, wysyłała kartki na imieniny, zbierała wszystkich do wspólnego stołu.

Moje życie towarzyskie kwitło: kawy po pracy, kino w środku tygodnia, wypady nad jezioro. Zawsze byłam otoczona ludźmi - i wtedy wydawało mi się, że tak będzie już zawsze.

Nie zauważyłam, kiedy zaczęło się to zmieniać. Na początku były to drobiazgi. Ktoś nie odebrał telefonu, bo "dużo pracy", ktoś nie mógł przyjść na spotkanie, bo "dzieci chore", ktoś inny właśnie się przeprowadził, wyjechał, zakochał.

Mijały lata, a grono przyjaciół stopniowo topniało - czasem cicho, niezauważalnie, a czasem z hukiem, kiedy dowiadywałam się, że ktoś zmarł albo zwyczajnie już nie chce utrzymywać kontaktu. Praca, która kiedyś była miejscem plotek i śmiechu, stała się domem dla młodszych koleżanek, a ja coraz częściej jadłam lunch w samotności.

Na emeryturze wszystko przyspieszyło - znajomi rozjechali się po Polsce, niektórzy wybrali ciepłe kraje, inni chorowali, ktoś wycofał się do własnego świata. Zostawałam w mieszkaniu sama, patrzyłam na zdjęcia z dawnych lat i próbowałam przekonać samą siebie, że tak musi być.

Urodziny, które kiedyś były moim ulubionym dniem w roku, stały się próbą sił. Rano dzwoniła córka, wnuki śpiewały przez telefon "Sto lat", ale potem… cisza. Czasem odezwała się kuzynka z drugiego końca Polski. Z dawnych przyjaciół - coraz rzadziej. Zdarzyło mi się spędzić cały dzień, nie wypowiadając ani jednego słowa do nikogo poza kurierem, który przyniósł kwiaty od dzieci.

Za każdym razem bolało. Czułam się przeźroczysta. Mówiłam sobie, że nie powinnam się dziwić - każdy ma swoje życie, swoje sprawy, dzieci, wnuki, obowiązki. Ale samotność miała w sobie coś lepkiego, co oplatało mnie mocniej z każdym rokiem.

Zdarzało się, że po cichu płakałam, patrząc na ekran telefonu. Znałam na pamięć numery ludzi, do których kiedyś mogłam zadzwonić w środku nocy - a dziś nie wiedziałam, czy w ogóle mnie jeszcze pamiętają. Zazdrościłam ludziom z telewizyjnych reklam, którzy otaczali się gromadą bliskich. Czułam żal, smutek, czasem nawet złość na siebie za to, że nie potrafię zadbać o te relacje tak jak dawniej.

Najtrudniejsze było przełknąć dumę. Nie chciałam narzucać się nikomu, nie chciałam wywoływać wrażenia osoby samotnej i zdesperowanej. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że jeśli czegoś nie zmienię, samotność pochłonie mnie zupełnie.

Postanowiłam zacząć od małych kroków. Zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów w pobliskim domu kultury. Pierwsze spotkanie było dla mnie wyzwaniem - wszyscy wydawali się znać, rozmawiali w grupkach, a ja czułam się jak dziewczynka w nowej szkole.

Ale po kilku tygodniach zaczęłam rozpoznawać twarze, przywitać się, a nawet zamienić kilka zdań o pogodzie. Jedna z pań zaprosiła mnie na herbatę po zajęciach. Inna zapytała, czy pomogę jej z aplikacją w telefonie.

Nauczyłam się, że przyjaźń nie musi wyglądać tak jak dawniej. Nie zawsze jest głośna, nie zawsze trwa dekady. Czasem bliskość buduje się z przypadkowych rozmów na ławce w parku, z wymiany książek, z uśmiechu do sąsiadki na klatce.

Ktoś zaprosił mnie na wspólne wyjście do kina - było nas pięć kobiet, każda w innym wieku, każda z inną historią. Było inaczej niż dawniej, ale nie mniej prawdziwie.

W urodziny tego roku sama sobie upiekłam ciasto. Zamiast czekać na telefony, zaprosiłam kilka osób z jogi na kawę. Nie wszyscy przyszli, nie było tłumu, ale przez chwilę w mieszkaniu znów rozbrzmiewał śmiech, ktoś rozlał herbatę, ktoś pochwalił mój sernik. Wieczorem dostałam kartkę od sąsiadki, którą poznałam w windzie - z prostym "Sto lat" i małym czekoladowym batonikiem.

To nie były urodziny jak dawniej. Ale wcale nie czułam się już taka samotna. Zrozumiałam, że czasem trzeba zamknąć drzwi do przeszłości i otworzyć nowe - nawet jeśli nie wiadomo, kto zapuka. Samotność nadal czasem wraca, kładzie się cieniem na wieczornych godzinach. Ale nie jest już tak ciężka jak kiedyś.

Może właśnie na tym polega dojrzała bliskość - na gotowości do bycia trochę samym, ale też na odwadze, by szukać nowych dróg do ludzi. Czasem wystarczy jedno "dzień dobry" do sąsiadki, jeden wspólny spacer, jedno wyjście do kina, żeby przypomnieć sobie, że nie wszystko stracone.

I że nawet jeśli dziś nie mam do kogo zadzwonić w urodziny, jutro może ktoś zadzwoni do mnie. A jeśli nie? Zawsze mogę zadzwonić pierwsza.