- Chyba zwariowałaś - powiedziała moja córka, patrząc na mnie, jakbym wróciła z Księżyca. - Umawiasz się z kimś, kogo nie widziałaś trzydzieści lat, i od razu idziesz z nim na kolację? To przecież obcy facet!

Może i miała rację. Ale wtedy nie wiedziała jeszcze, że tego wieczoru nie wróci do domu ta sama kobieta, która wyszła. Coś się we mnie złamało, coś się otworzyło. I nie był to romans. To było coś głębszego. Coś, czego nie umiem nazwać inaczej niż: powrót do życia.

Na spotkanie z Jackiem szłam bez większych oczekiwań. Ot, wiadomość na Facebooku od dawnego kolegi z liceum. "Pamiętasz mnie? Spotkajmy się, pogadajmy jak kiedyś." Przez chwilę się wahałam - po co? Co to zmieni? Ale potem pomyślałam: a może właśnie o to chodzi? Żeby wreszcie coś zmienić?

Owdowiałam sześć lat temu. Mój mąż, spokojny, dobry człowiek, odszedł nagle, bez ostrzeżenia. Po pogrzebie zostałam z ogromną ciszą, która wypełniła każdy zakamarek mieszkania. Dzieci miały swoje życia. Ja - tylko wspomnienia, rachunki do opłacenia i bezsenne noce. I obowiązki. Całe życie byłam czyjąś żoną, matką, pomocą domową, opiekunką. Dla siebie byłam nikim.

Jacek zaprosił mnie do małej restauracji w centrum. Kiedy wszedł, serce mi zadrżało. Nie dlatego, że wyglądał jak dawniej - nie wyglądał. Siwe włosy, trochę przygarbiona postawa. Ale miał ten sam uśmiech. I coś w oczach, jakby nie przestał być tym chłopakiem z gitarą, który kiedyś napisał dla mnie wiersz na korytarzu szkolnym.

Rozmawialiśmy bez końca. O życiu, o tym, co nas rozczarowało i co jeszcze trzyma nas przy zdrowych zmysłach. Powiedział mi, że też jest wdowcem. Że przez lata próbował żyć "normalnie", ale coś w nim ciągle wołało o więcej. I że kiedy przypadkiem zobaczył moje zdjęcie, pomyślał: "A jeśli ona też się tak czuje?"

Kiedy wróciłam do domu, córka czekała z kubkiem herbaty. Zaczęła wypytywać, ale nie potrafiłam jej odpowiedzieć jednym zdaniem. Co miałam powiedzieć? Że poczułam, jakby ktoś zdjął ze mnie gruby, szary płaszcz lat? Że śmiałam się pierwszy raz od miesięcy? Że patrząc na Jacka, zobaczyłam nie tylko jego - zobaczyłam siebie. Tę, którą kiedyś byłam. Tę, która marzyła.

Nie, to nie była od razu miłość. Nie było fajerwerków, pocałunków pod latarnią ani obietnic. Ale była cisza, w której po raz pierwszy poczułam się bezpiecznie. Była rozmowa, która nie kończyła się na "jak dzieci" i "co u wnuków". I było to dziwne uczucie, że jestem ważna - nie dlatego, że coś daję, tylko dlatego, że jestem.

Zaczęliśmy się spotykać częściej. Czasem tylko na spacer, czasem na koncert. Moja rodzina była sceptyczna. "Po co ci to? Przecież jesteś już w swoim wieku." Mój wiek? A co to znaczy? Że już nie mam prawa czuć, marzyć, być ciekawa świata? Że mam tylko siedzieć w kapciach i czekać na telefon od dzieci?

Najtrudniejsze było przestać się tłumaczyć. Przed innymi, ale przede wszystkim - przed sobą. Bo przez lata wmówiłam sobie, że życie dla siebie to egoizm. Że nie wypada. A teraz… teraz uczę się być kobietą, a nie tylko "czyjąś".

Po trzech miesiącach Jacek zaproponował wspólny wyjazd. Weekend nad jeziorem, w miejscu, gdzie oboje byliśmy ostatnio jako nastolatkowie. Zgodziłam się. Spakowałam walizkę, kupiłam nową sukienkę i pojechałam. Wieczorem siedzieliśmy przy ognisku, patrzyliśmy na odbicie księżyca w wodzie i milczeliśmy. I właśnie wtedy zrozumiałam: już nigdy nie wrócę do starej siebie.

Nie wiem, co z tego będzie. Nie robię planów, nie liczę dni. Może to potrwa miesiąc, może rok, a może już zawsze będziemy tylko dwojgiem ludzi, którzy odnaleźli siebie w odpowiednim momencie.

Ale jedno wiem na pewno: dzięki tej jednej, pozornie zwyczajnej randce, przypomniałam sobie, że życie się nie kończy po pięćdziesiątce. Czasem dopiero wtedy się zaczyna - inaczej, spokojniej, ale prawdziwiej. I że warto otworzyć drzwi, nawet jeśli bardzo długo były zamknięte.