- Mógłbyś chociaż powiedzieć "dzień dobry" - rzuciłam któregoś ranka, nalewając mu kawę. Nie odpowiedział. Nawet nie podniósł wzroku znad stołu. Jakby mnie nie było. Jakbyśmy oboje zniknęli z jego świata tego samego dnia, gdy przestał chodzić do pracy.
Nie rozpadliśmy się nagle. Nie było zdrady, awantur, trzaśnięcia drzwiami. Po prostu pewnego dnia mój mąż wrócił z ostatniego dnia pracy i… jakby ktoś zgasił w nim światło.
Siedział godzinami w ciszy, patrzył w telewizor bez dźwięku, nie odzywał się, nie dotykał. Ja jeszcze przez chwilę próbowałam udawać, że to chwilowe. Ale ta chwila trwa już dwa lata.
Zawsze byliśmy zwyczajnym małżeństwem. Bez wielkich dramatów, ale też bez fajerwerków. On - spokojny, konkretny, pracowity. Ja - zorganizowana, cierpliwa, oddana. Mieliśmy swoje rytuały: sobotnie zakupy, wakacje nad jeziorem, niedzielne obiady z dziećmi. Nic, co by trafiało do filmów, ale wystarczało.
Myślałam, że tak już będzie do końca. Że razem się zestarzejemy, że on będzie przynosił mi herbatę do łóżka, a ja będę mu przypominać o lekach. Że będzie cicho, ale razem. Tymczasem zrobiło się cicho i osobno.
Pierwsze miesiące po jego przejściu na emeryturę były dziwne, ale jeszcze znośne. Spacerowaliśmy, robiliśmy remont kuchni, oglądaliśmy seriale. Ale w nim coś gasło. Jakby z każdym tygodniem coraz bardziej tracił grunt pod nogami.
Któregoś dnia spojrzał na mnie i powiedział: "Nie wiem, po co teraz wstaję z łóżka." Zamarłam. Chciałam coś odpowiedzieć, przytulić, przekonać… Ale on już wstał i wyszedł do drugiego pokoju. I od tego momentu coraz częściej sięgał po pilot, a nie po moją dłoń.
Zaczęłam mówić sama do siebie. Podawałam mu obiad, komentowałam wiadomości, pytałam, czy coś kupić, ale odpowiedzią była tylko cisza albo mruknięcie. Czułam się, jakbyśmy żyli w dwóch równoległych światach, choć dzielił nas tylko stół w kuchni. Próbowałam go wyciągnąć: "Może zapiszemy się razem na nordic walking?", "Może pojedziemy do sanatorium?" Ale on tylko wzruszał ramionami albo mówił, że nie ma sensu.
Najgorsze było to, że nikomu nie mogłam się poskarżyć. Bo co powiedzieć? Że mąż nie krzyczy, nie zdradza, tylko… milczy? Że siedzi w domu i nie widzi we mnie kobiety, partnerki, człowieka? Dzieci mówiły: "Daj mu czas, to nowy etap", znajomi: "Fajnie, że już nie musi pracować". A ja? Ja gasłam razem z nim. Tylko że ja jeszcze chciałam żyć.
Pewnego dnia, po ponad roku tej ciszy, zadzwoniła do mnie moja dawna koleżanka ze studiów. Zaprosiła mnie na weekendowy wyjazd do spa. Mówiła, że zarezerwowała pokój, że potrzebuję oderwania się. Wzięłam urlop i powiedziałam mężowi, że wyjeżdżam. Odpowiedział tylko: "Dobrze." Nawet nie zapytał dokąd.
Ten weekend uratował mnie. Pływałam w basenie, śmiałam się z innymi kobietami, jadłam kolacje przy winie, ubrałam sukienkę, w której nie chodziłam od lat. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę, która zniknęła dawno temu. Kiedy wróciłam do domu, spojrzał na mnie zdziwiony. Może po raz pierwszy od miesięcy mnie zauważył. Ale ja już wiedziałam: nie mogę znów zniknąć.
Zapisałam się na zajęcia komputerowe w bibliotece. Zaczęłam malować akwarelami. On patrzył na to z niedowierzaniem, jakby nie znał tej wersji mnie. A ja sama jej nie znałam - dopiero ją poznawałam.
Po kilku miesiącach ciszy to on przyszedł do mnie wieczorem do kuchni i zapytał: "Co dziś rysowałaś?" A potem: "Może jutro pójdziemy razem do lasu?" Płakałam całą noc. Nie ze smutku. Z ulgi. Bo może on też zaczyna wracać.
Nie wiem, czy znowu będziemy tacy jak kiedyś. Może nie powinniśmy. Może teraz czas na nowy etap, dla nas obojga. Ale wiem jedno - emerytura to nie koniec życia. To próba dla związku. I jeśli jedna strona się zatraca, druga musi zdecydować: czy chce się razem z nią pogrążyć… czy ocalić siebie - i tym samym dać im obu jeszcze jedną szansę.