Kiedy w piątek wieczorem syn poprosił mnie o pożyczenie kilku złotych "do wypłaty", nie zdziwiło mnie to. Młodzi często sobie nie radzą z budżetem, a Tomek nigdy nie był mistrzem oszczędzania. Ale kiedy ten sam scenariusz zaczął się powtarzać co tydzień, zapaliła mi się czerwona lampka. Coś tu nie grało.
Tomek ma 28 lat. Skończył studia, pracuje w biurze rachunkowym, wynajmuje mieszkanie w centrum. Zawsze był pogodny, wesoły, może trochę lekkomyślny, ale nigdy nie sprawiał poważnych problemów. Z mężem nie raz żartowaliśmy, że "on to w końcu jakoś spadnie na cztery łapy". Ale wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak twardo potrafi się spaść.
Zaczęło się od drobnych pożyczek. "Nie mam na prąd, przelew jeszcze nie dotarł". "Wyjątkowy miesiąc, musiałem naprawić komputer". "Karta mi nie działa". Pomagałam bez wahania. W końcu to moje dziecko. Przelewałam raz, drugi, piąty. Po cichu myślałam, że coś mu się pewnie nie układa, ale przecież nie zapytam wprost — nie chciałam go upokarzać.
Wszystko zmieniło się, gdy któregoś dnia znalazłam w skrzynce list zaadresowany do niego — do naszego starego adresu, pod którym był nadal zameldowany. Nadawcą był bank. List wyglądał na pilny. Chciałam go tylko przekazać, ale miałam złe przeczucie. Otworzyłam go. I wtedy serce mi zamarło. To było wezwanie do zapłaty — prawie 20 tysięcy złotych. Zaległy kredyt. Nie pierwszy.
Zadzwoniłam do Tomka. Głos miał spokojny, ale po chwili zrozumiał, że wiem. Zamilkł. A potem powiedział: "Mamo, przepraszam. Jest tego więcej. Nie wiem, jak to się stało". Przyznał się, że brał chwilówki, kredyty konsumpcyjne, że próbował spłacać jedno drugim, aż stracił kontrolę. Że bał się powiedzieć mi wcześniej, bo myślał, że poradzi sobie sam.
Płakałam. Ze złości, z bezsilności, z żalu. Jak mogłam nie zauważyć? Przecież to mój syn. Mój chłopiec. Widziałam, że chudnie, że jest rozdrażniony, że coś ukrywa. Ale nie chciałam widzieć. Wolałam wierzyć, że to tylko stres. Tymczasem Tomek zadłużył się, nie mówiąc nikomu ani słowa.
Zaczęliśmy działać. Poszliśmy razem do doradcy finansowego. Spisaliśmy wszystkie zobowiązania. Pomogłam mu napisać wnioski o konsolidację. Sprzedał komputer, telefon, zrezygnował z mieszkania i wrócił do mnie. Bolało mnie to wszystko, ale czułam, że teraz naprawdę zaczynamy od nowa.
Nie było łatwo. Musiał zderzyć się z rzeczywistością. Zaczął psychoterapię, bo jak się okazało, pieniądze były tylko objawem czegoś głębszego — poczucia niższej wartości, presji bycia “dorosłym", wstydu, że nie spełnia oczekiwań.
Dziś mija dziewięć miesięcy. Powoli wychodzi na prostą. Czasem jeszcze prosi o drobne pożyczki, ale już się nie wstydzi mówić prawdy. A ja nauczyłam się, że czasem największym wsparciem nie jest dawanie pieniędzy, tylko stawianie granic i bycie obecnym.
Nie wiem, ile to potrwa. Spłata długów to proces, a zaufanie nie odbudowuje się w tydzień. Ale jedno wiem na pewno — już nigdy nie zamknę oczu, gdy coś mnie niepokoi. Bo miłość do dziecka to nie tylko pomoc w potrzebie, ale też odwaga, by spojrzeć prawdzie w oczy, nawet jeśli boli.