- Widziałam ich razem na stacji benzynowej. Śmiali się, trzymali za ręce. I wtedy poczułam, że zaraz zwymiotuję. Bo nie byłam gotowa zobaczyć, kto zajął moje miejsce - kobieta, którą znałam. Zbyt dobrze.

Rozstaliśmy się po 25 latach małżeństwa. Bez krzyków, bez zdrad, bez dramatów - tak przynajmniej myślałam. Ot, zwykłe wypalenie. Dzieci już dorosłe, dom spokojny, każdy swoim życiem.

Któregoś wieczoru, kiedy siedzieliśmy w ciszy nad kolacją, powiedziałam: "Czy my w ogóle się jeszcze kochamy?" Spojrzał na mnie i odparł: "Chyba nie." I tak się skończyło. Bez łez, bez błagania. Po prostu dwoje ludzi, którzy pewnego dnia przestali być parą.

Zgodziłam się na rozwód, choć serce biło mi jak szalone. Nie dlatego, że jeszcze go kochałam. Ale bałam się pustki. Bałam się tego, że już nikt nie będzie się mną interesował, że zostanę sama. Próbowałam racjonalizować: przecież jestem silna, mam przyjaciółki, pracę, swoje sprawy. Dam radę. I dawałam. Przynajmniej do czasu.

Dwa miesiące po rozwodzie zobaczyłam go z nią. Najpierw myślałam, że to pomyłka. Ale nie - to była Aneta. Nasza znajoma, sąsiadka z drugiego bloku. Kiedyś spędzaliśmy razem Sylwestra, potem jej dzieci chodziły z naszymi na basen.

Rozwiodła się kilka lat temu, wtedy przychodziła do mnie na wino, wypłakiwała się w kuchni. Była mi bliska. I nagle to ona - w jego aucie, w jego ramionach, z jego uśmiechem na twarzy.

Poczułam, jakby ktoś mnie opluł. To nie była zazdrość. To było upokorzenie. Jak długo to trwało? Czy już wtedy, gdy siedzieliśmy we troje na grillu, coś między nimi iskrzyło? Czy przychodziła do mnie, żeby mnie zagadywać, a potem biegła do niego?

Zaczęłam analizować każde wspomnienie. Każdą rozmowę. Te jej niewinne pytania o to, "jak wam się układa", jej śmiech z jego żartów, kiedy ja już nie miałam siły się śmiać. Zadręczałam się.

Nie spałam po nocach, przeglądałam ich profile w mediach społecznościowych. Znajomi zaczęli mnie unikać, bo nie chciałam mówić o niczym innym. Ale jak miałam przejść nad tym do porządku dziennego?

Najgorsze było to, że nie miałam prawa do pretensji. Przecież to ja pierwsza zapytałam, czy się jeszcze kochamy. To ja zgodziłam się odejść. Ale wtedy nie wiedziałam, że on już ma gdzie odejść. A ja zostałam tylko z kotem, pustym łóżkiem i pytaniami, których nie mogłam zadać nikomu.

Przez kilka tygodni nosiłam w sobie gniew, którego nie potrafiłam wyrazić. Aż w końcu przypadkiem spotkałam Anetę w sklepie. Uśmiechnęła się sztucznie, jakby nic się nie stało. I wtedy coś we mnie pękło. Nie zrobiłam awantury. Powiedziałam tylko: "Mam nadzieję, że wiesz, w co się pakujesz." Odpowiedziała, że nie planowała tego, że życie samo to napisało. Że nie chciała mnie zranić.

Wracając do domu, pomyślałam: może naprawdę nie chciała. Może życie rzeczywiście pisze własne scenariusze, a ja trzymam się kurczowo starego, który już dawno się skończył. Zdałam sobie sprawę, że ich związek - jakkolwiek boli mnie jego istnienie - nie musi oznaczać końca mojego życia. Że jestem wciąż kobietą, nie tylko byłą żoną.

Zaczęłam powoli zbierać się do kupy. Zmieniłam fryzurę. Pojechałam sama nad morze. Zaczęłam pisać pamiętnik. Przestałam zaglądać na ich profile. I któregoś dnia spojrzałam na siebie w lustrze i zobaczyłam kogoś nowego. Nie młodszą, nie piękniejszą - ale wolną. Po raz pierwszy od dawna.

Nie wiem, jak długo będą razem. I już mnie to nie obchodzi. Bo najtrudniejsze w tej historii nie było to, że on kogoś znalazł. Tylko to, że ja musiałam siebie odnaleźć od nowa. I choć nie szukałam tej drogi - dziś wiem, że nie żałuję. Bo czasem trzeba stracić wszystko, by odkryć, że wciąż można zacząć od początku.