"Po sześćdziesiątce przyzwyczaiłam się do samotności" - powtarzałam to sobie jak zaklęcie. Aż pewnego dnia, na przystanku autobusowym, ktoś stanął obok mnie i zapytał: "Czy pani nadal lubi Tokarczuk?".
Odwróciłam się z irytacją - kto zaczepia w taki sposób obce kobiety? - i w sekundę zrozumiałam, że to nie jest obcy. To był Piotr. Ten Piotr. Z klubu dyskusyjnego sprzed piętnastu lat, z tych czwartkowych spotkań w bibliotece, z których wracałam późno do domu, zbyt długo rozmawiając o książkach, których mój mąż nigdy nie miał ochoty czytać.
Stał przede mną z siwiejącą brodą, w płaszczu, który pewnie był kiedyś granatowy, ale teraz miał w sobie odcień wszystkich zim, jakie przetrwał. Uśmiechnął się niepewnie.
"Pamiętam, że kłóciła się pani o ‘Biegunów’, jakby to była sprawa życia i śmierci" - dodał, a ja parsknęłam śmiechem. Nie dlatego, że to było zabawne. Raczej dlatego, że ktoś właśnie otworzył drzwi do pokoju, który od dawna był szczelnie zamknięty.
Po sześćdziesiątce nauczyłam się milczeć. Wdowieństwo przyszło po cichu: choroba, szpital, dwa miesiące udawania, że damy radę, a potem pusty fotel w salonie. Dzieci wyfrunęły, wnuki mam tylko "na weekendy", znajome zajęte swoimi chorobami i remontami.
Zaczęłam lubić swój mały rytuał: zakupy rano, biblioteka w środy, herbata o 18:00, jedna krzyżówka dziennie. Taka samotność jest jak wygodny sweter - trochę gryzie, ale przynajmniej wiesz, czego się spodziewać. Nic nie zaskakuje. Nic nie boli bardziej niż zwykle.
"Ma pani czas na kawę?" - zapytał Piotr. Chciałam powiedzieć, że nie. Że autobus, że pranie, że mam plan. Ale prawda była taka, że mój plan nie przewidywał niczego, co wymaga odwagi. "Mam" - odpowiedziałam, zanim mój lęk zdążył mnie zatrzymać.
Usiedliśmy w małej kawiarni vis-à-vis przystanku. On zamówił czarną, ja herbatę z cytryną - jak kiedyś. "Pani się prawie nie zmieniła" - powiedział. "Pan też" - skłamałam. Zmienił się, ja też. Różnica była taka, że w jego oczach wciąż palił się ten sam rodzaj ciekawości świata. We mnie - raczej ostrożność.
Zaczęliśmy nadrabiać lata. On opowiedział o żonie - choroba, długa opieka, cicha śmierć trzy lata temu. O pracy, z której odszedł, bo "już nie było po co rano wstawać". O samotnych wyjazdach w góry bez ambicji zdobywania czegokolwiek. O tym, że przez długi czas czytał tylko instrukcje obsługi sprzętów, bo książki znów za bardzo bolały.
Ja mówiłam o tym, że samotność wcale nie jest romantyczna. Jest logistyką: kto odkręci słoik, kiedy stawy odmówią posłuszeństwa? Kto sprawdzi, czy gorączka to tylko przeziębienie, czy jednak coś więcej? Kto powie: "Dasz radę", kiedy sama już w to nie wierzysz? I że Tokarczuk wciąż lubię, chociaż teraz bardziej mnie w niej interesuje spokój niż bunt.
Spotykaliśmy się przez kolejne tygodnie, najpierw "przypadkiem" w bibliotece, potem już celowo, w czwartki - jak kiedyś. Rozmawialiśmy o książkach, ale też o rachunkach, o dzieciach, które są daleko, o strachu przed starością, który wysycha na języku i nie chce nabrać słów.
W którymś momencie powiedział: "Wiesz, my chyba teraz uczymy się nowego czasu. Nie tego, w którym się goni, tylko takiego, w którym się… jest".
Wydawało mi się, że to będzie proste: spotkać kogoś na przystanku, wrócić do dawnych rozmów, powoli oswajać się z myślą, że jesień życia może być ciepła, a nie zimna. Ale życie lubi komplikować rzeczy, które zaczynają się zbyt gładko.
Pewnego razu Piotr przyszedł zamknięty, nieobecny. "Muszę ci coś powiedzieć" - zaczął. "Myślałem, że jestem gotowy zaczynać coś nowego. A prawda jest taka, że wciąż żyję tamtym końcem. I nie wiem, czy chcę to zmieniać". Zrozumiałam: on nie łudził się, że ja załatwię mu przyszłość. Wciąż trzymał w dłoniach przeszłość.
Wyszłam z kawiarni ze ściśniętym gardłem. Mój odruch był prosty: zamknąć się. Wsunąć z powrotem w samotność jak w ten stary, zmechacony sweter. Przecież robiłam to przez lata. Ale tym razem coś we mnie protestowało.
Może to głos tamtej mnie sprzed piętnastu lat - tej, która kłóciła się o książki z zapałem, jakby wchodziło o życie. Napisałam do niego: "Nie musisz zaczynać niczego. Możemy po prostu czytać i rozmawiać. Bez obietnic, bez wielkich słów. Wystarczy, że będziemy". Odpisał: "Dobrze. Spróbujmy być".
I tak zaczęliśmy - nie romans, nie związek, nawet nie przyjaźń w klasycznym sensie. Zaczęliśmy obecność. Czasem w milczeniu, czasem w śmiechu, czasem z ciężarem na klatce piersiowej, którego nie da się zrzucić jednym "będzie dobrze".
Dzieliliśmy się tym, co udało nam się ocalić: ja udawałam, że rozumiem jego strach przed "zaczynaniem", on udawał, że wierzy w mój spokój, kiedy mówiłam, że samo towarzystwo mi wystarczy. W rzeczywistości oboje uczyliśmy się od nowa, że bliskość ma różne temperatury - nie zawsze żar, czasem tylko ciepło dłoni na kubku.
Któregoś dnia podarował mi książkę. Nie Tokarczuk. Tomik poezji, o którym wspominałam mimochodem, że nigdy go nie dokończyłam. "Bo zawsze było coś ważniejszego" - mówiłam. "Teraz możesz" - odpowiedział. Nie było w tym wielkiej deklaracji. Było zaproszenie do życia, które nie musi już nic udowadniać.
Czy nasza historia ma wielki zwrot akcji? Nie. I właśnie w tym jest jej sens. Po sześćdziesiątce nie potrzebujesz fajerwerków. Potrzebujesz kogoś, kto zapyta, czy masz ciepłe buty na spacer. Kto podsunie ci książkę, którą chciałaś przeczytać dwadzieścia lat temu, ale zawsze "brakowało czasu". Kto zadzwoni i powie: "Jadę autobusem 125. Wysiądziesz ze mną na następnym?".
Dziś, kiedy stoję na tym samym przystanku, rozglądam się nie po to, by kogoś wypatrywać, ale po to, by przypomnieć sobie, że życie potrafi jeszcze zaskoczyć - nawet jeśli zaskakuje ciszej niż kiedyś. Samotność, do której się przyzwyczaiłam, okazała się wygodna, ale nie jedyna możliwa. I że czasem jedno, proste pytanie o Tokarczuk może otworzyć drzwi, które uważałaś za dawno zatrzaśnięte.
Czy go kocham? Nie umiem tego nazwać. Ale wiem, że znów czekam na czwartki. Że odkładam książkę nie dlatego, że nie mam siły czytać, tylko dlatego, że chcę mu o niej opowiedzieć. I że to wystarczy. Na tym etapie - to naprawdę wystarczy.