Po rozwodzie obiecałam sobie jedno: nigdy więcej. Żadnych randek, flirtów, miłosnych uniesień. Przez dwanaście lat mojego małżeństwa wystarczająco się nasłuchałam, naczekałam, napłakałam.

Kiedy więc pewnego dnia usiadł obok mnie starszy mężczyzna na ławce w parku i zapytał, czy lubię ptaki, uśmiechnęłam się z grzeczności - i odwróciłam wzrok. Ale on się nie narzucał. Po prostu siedział.

Spotykaliśmy się przypadkiem przez kilka tygodni. On - z książką, ja - z termosikiem herbaty. Czasem wymienialiśmy zdania o pogodzie, czasem o tym, co się dzieje w kraju.

I choć miałam w sobie mur, który zbudowałam przez lata samotności i zawodu, coś w nim zaczęło go powoli kruszyć. Może to był jego spokój. A może fakt, że nie próbował mnie przekonać do niczego. Po prostu słuchał.

Mój rozwód był głośny, bolesny i poniżający. Mąż odszedł do młodszej, a ja zostałam z kredytem, dorastającą córką i wyrwą w sercu, której nie dało się niczym załatać.

Przez kilka lat byłam tylko matką i pracownicą. Czułam się wypalona, niepotrzebna jako kobieta. Znajomi mówili: "Jeszcze kogoś poznasz, jesteś młoda!". Ale ja nie czułam się młoda. Czułam się zmęczona.

Ten niepozorny mężczyzna z parku miał na imię Jerzy. Nie wiedziałam o nim prawie nic. W końcu sama nie chciałam się dzielić. Ale on nie naciskał. Opowiadał o książkach, które czytał. O tym, jak po śmierci żony długo nie mógł wychodzić z domu. I jak pewnego dnia wrócił do parku, w którym kiedyś zawsze siadali razem.

Pewnego popołudnia Jerzy powiedział mi, że cieszy się, że mnie spotyka. Że to nic zobowiązującego, ale dobrze mu ze mną. I że jeśli kiedyś chciałabym napić się herbaty nie z termosu, a z filiżanki - to zna przyjemną kawiarnię za rogiem.

Zgodziłam się. Sama nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że po raz pierwszy od lat ktoś mnie zaprosił, a ja nie czułam się zobowiązana do niczego. Spotkanie było spokojne, zwyczajne, a jednak… wyjątkowe.

Jerzy nie zadawał pytań o mój wiek, przeszłość czy plany. Pytał: "Jak się dziś czujesz?", "Czego słuchasz w domu?", "Którą z książek najbardziej lubisz?" I słuchał. Naprawdę słuchał.

Zaczęliśmy spotykać się częściej. Moja córka zauważyła to pierwsza. Zapytała: "Mamo, ty się uśmiechasz?". I rzeczywiście - coś się zmieniło. Nie zakochałam się od razu. Ale zaczęłam czuć się kobietą. Zaczęłam się sobie podobać. Zaczęłam dbać o siebie nie dlatego, że "tak trzeba", ale bo chciałam.

Pewnego wieczoru Jerzy zapytał, czy może wziąć mnie za rękę. Tak po prostu. Bez wielkich słów, bez presji. Zgodziłam się. I to był ten moment. Poczułam, że ktoś obchodzi mnie bez chęci naprawiania mnie, bez oceniania. Po prostu - byłam ważna. Dla kogoś.

Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało, ale zaczęłam na niego czekać. Spacery z Jerzym stały się stałym rytuałem - czymś, co porządkowało mój dzień. Zauważyłam, że mówię więcej, śmieję się częściej, a kiedy moja córka zapytała, czy to ktoś "na poważnie", odpowiedziałam po prostu: "To ktoś, przy kim czuję się dobrze. I to mi teraz wystarcza".

Nie muszę nikomu tłumaczyć, po co mi te spotkania. Mam 42 lata, życie przede mną. I po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, że nie jestem już tylko mamą, rozwódką czy pracownicą biura. Znowu jestem kobietą, która może czuć, marzyć, czekać na wiadomość. I jeśli los dał mi jeszcze jedną szansę, żeby być dla kogoś ważną - nie zamierzam z niej rezygnować.