Zawsze myślałam, że emerytura to czas ciszy, ogródka i czytania książek, które odkładałam przez całe życie. Ale pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie: "Kurs języka angielskiego dla seniorów - nowe horyzonty w każdym wieku!".

Początkowo parsknęłam śmiechem. Ja, po sześćdziesiątce, mam się uczyć języka, którego przez całe życie nie udało mi się opanować ani w szkole, ani w pracy? A jednak coś mnie tknęło. Zapisałam się.

Już pierwszego dnia, gdy weszłam do sali, zrozumiałam, że to nie będzie zwykły kurs. Przy tablicy stał on - nauczyciel w średnim wieku, energiczny, z błyskiem w oku i poczuciem humoru, które rozbrajało każdą tremę.

"Good morning, ladies and gentlemen!" - rzucił z uśmiechem, a ja poczułam, że zaczyna się coś nowego. Nie miałam jeszcze pojęcia, jak bardzo nowego. Na początku chodziło tylko o lekcje. Alfabet, proste zdania, podstawowe zwroty. Ale każde spotkanie niosło coś więcej. On nie uczył nas jak dzieci, nie traktował z pobłażaniem.

Wręcz przeciwnie - wierzył, że możemy, że damy radę, że jesteśmy w stanie się rozwijać niezależnie od wieku. Ta wiara była zaraźliwa. Po raz pierwszy od dawna czułam, że ktoś naprawdę we mnie wierzy.

Z czasem zaczęliśmy zamieniać kilka słów po zajęciach. Najpierw o książkach, bo zauważył, że zawsze mam ze sobą powieść w torbie. Potem o podróżach - okazało się, że zwiedził pół Europy, a jego marzeniem była Irlandia. Śmiał się, że angielski jest kluczem do świata, a ja wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że ten klucz może otworzyć także coś w moim sercu.

Pamiętam szczególnie jeden wieczór, kiedy zajęcia przeciągnęły się dłużej, bo zostaliśmy tylko we dwoje, ćwicząc wymowę trudnych słów. Nagle zgasło światło w sali - awaria. Śmialiśmy się jak nastolatki, stojąc przy oknie w półmroku, i wtedy on powiedział: "Wie pani, ma pani w oczach tyle ciekawości, że aż trudno uwierzyć, że to pani pierwszy kurs językowy". Zarumieniłam się jak dziewczyna, której pierwszy raz ktoś mówi coś miłego.

Nie wiedziałam jeszcze, czy to flirt, czy tylko serdeczność. Ale zaczęłam czekać na każde kolejne zajęcia z bijącym sercem. Ubrałam się staranniej, włosy układałam dłużej niż zwykle. Wnuczka żartowała, że babcia się zakochała, a ja śmiałam się razem z nią, choć w środku coś rzeczywiście drżało i ożywało.

Pewnego dnia zaproponował, byśmy całą grupą poszli na kawę do pobliskiej kawiarni. Wszyscy rozmawiali głośno, ale ja pamiętam tylko ten moment, kiedy usiadł obok mnie i zapytał: "A gdyby pani mogła wybrać jedno miejsce na świecie, dokąd pojechałaby pani najpierw?".

Bez zastanowienia odpowiedziałam: "Do Londynu. Chciałabym zobaczyć Tamizę i usiąść na ławce w parku, słuchając ludzi mówiących po angielsku". Uśmiechnął się i powiedział: "Może kiedyś pojedziemy razem". Te słowa brzmiały jak obietnica, której nie sposób było wyrzucić z głowy.

Zaczęliśmy wymieniać się książkami po angielsku, najpierw prostymi, potem coraz trudniejszymi. Czasem spotykaliśmy się poza zajęciami, "dla dodatkowych konwersacji". Ale te rozmowy coraz częściej schodziły na życie, na marzenia, na nasze przeszłe miłości i straty. Okazało się, że on też przeszedł wiele - rozstanie, samotność, poczucie pustki.

Każde spotkanie przybliżało mnie do niego, a jednocześnie bałam się tego uczucia. Bo czy w moim wieku można zaczynać wszystko od nowa? Czy wolno jeszcze otwierać serce, gdy tyle razy było zranione?

Odpowiedź przyszła nieoczekiwanie. Po ostatnich zajęciach semestru wręczył mi mały zeszyt. Na pierwszej stronie było napisane: "Podróż zaczyna się od pierwszego kroku". A niżej - kilka zdań po angielsku, z jego poprawkami na marginesie. Spojrzał na mnie i dodał: "Chciałbym, żebyśmy tę podróż kontynuowali. Razem".

Stałam wtedy jak sparaliżowana, z zeszytem w dłoniach, a w głowie szumiało tylko jedno: że życie naprawdę potrafi zaskoczyć, nawet wtedy, gdy myślisz, że nic cię już nie czeka.

I może właśnie dlatego dziś, kiedy uczę się kolejnych słów, wiem, że każde z nich ma drugie znaczenie. Bo "love" to nie tylko słowo z podręcznika. To uczucie, które przyszło do mnie wtedy, gdy już dawno przestałam na nie czekać.