Nie jestem z tych matek, które trzymają dzieci przy sobie na siłę. Zawsze mówiłam: "Macie swoje życie, korzystajcie z niego. Ja sobie poradzę". I naprawdę tak myślałam.
Mój syn, Paweł, był moją dumą. Dobre dziecko, nigdy nie sprawiał problemów. Pomagał w domu, uczył się świetnie, skończył politechnikę z wyróżnieniem. Gdy poznał Magdę - ucieszyłam się.
Wydawała się miła, cicha, odpowiedzialna. Mieli wspólne plany, dobrze się dogadywali. Ślub był skromny, ale piękny. Wzruszyłam się wtedy jak nigdy. Mój mały chłopiec stał się mężczyzną.
Po ślubie zamieszkali na swoim. Nadal się widywaliśmy, dzwoniliśmy, zapraszali mnie na obiady. Czułam, że choć już nie jestem najważniejsza, wciąż jestem potrzebna. A potem Paweł dostał propozycję pracy za granicą.
Mieli jechać tylko na dwa lata.
- Mamo, to świetna okazja. Zobaczymy świat, trochę zarobimy, wrócimy - tłumaczył.
- Oczywiście, synku. Jedźcie. Czas leci, trzeba korzystać z życia - odpowiedziałam z uśmiechem. Choć w środku serce mi drżało.
Pojechali. Pierwsze miesiące były dobre. Paweł dzwonił co kilka dni, opowiadał, jak jest w nowej pracy, pokazywał mi przez kamerkę mieszkanie. Magda też się czasem odezwała. Przesyłali zdjęcia z wycieczek, raz nawet pocztówkę - "dla najlepszej mamy".
Ale z czasem kontakt zaczął słabnąć. Najpierw rozmowy były coraz krótsze. Potem już tylko wiadomości. "Zarobieni jesteśmy", "Zaraz oddzwonię", "Wrócę do ciebie, mamo". Tylko że nie wracał.
Kiedyś zadzwoniłam w sobotę. Nie odebrał. Spróbowałam jeszcze raz wieczorem - też nic. Napisałam wiadomość: "Wszystko w porządku?". Odpisał dopiero dwa dni później: "Tak, wszystko dobrze. Dużo pracy. Odezwę się." Nie odezwał się.
Nie chciałam być uciążliwa. Przecież nie jestem staruszką, która nie ma co robić poza czekaniem na telefon. Mam swój ogródek, książki, sąsiadkę, z którą czasem chodzę na spacery. Ale… to mój syn. Jedyny. Kiedyś znał każdy ton mojego głosu, teraz nie poznaje mnie w słuchawce. Próbowałam zadzwonić do Magdy. Odpowiedziała chłodno:
- Paweł ma teraz projekt, nie ma głowy. Dam znać, jak znajdziemy czas.
"Jak znajdziemy czas". Jakby rozmowa ze mną była czymś do odhaczenia. Jak niechciany obowiązek w kalendarzu.
Kilka razy miałam ochotę po prostu się spakować i polecieć do nich, bez zapowiedzi. Zobaczyć, jak mieszkają. Uściskać syna. Poczuć, że wciąż jestem częścią jego życia. Ale potem siadałam na łóżku, patrzyłam na swoją torbę podróżną i czułam, że nie mam prawa. Bo przecież mnie nie zaprosili.
Zdarzyło się też, że przez tydzień nie mogłam spać - coś ścisnęło mnie w klatce piersiowej i wystraszyłam się, że to serce. Zrobiłam badania, wszystko było w porządku, ale w głowie miałam jedną myśl: "A jeśli coś by mi się naprawdę stało? Czy Paweł by w ogóle wiedział?"
To był moment, kiedy przestałam dzwonić.
Zamknęłam się w sobie. Czasem siadam wieczorem przy oknie, włączam cicho radio i udaję, że mnie to nie boli. Ale boli. Bardziej niż mogłam sobie wyobrazić.
Otworzyłam raz starą szufladę, w której trzymam wszystkie listy i rysunki Pawła z dzieciństwa. Jeden z nich miał napisane niezdarną ręką: "Dla najlepszej mamy na świecie. Zawsze będziemy razem." Zawsze. Zawsze okazało się bardzo krótkim słowem.
Czuję się czasem, jakby ktoś wyciął mnie z jego życia jak stary mebel, który był, służył - ale już nie pasuje do nowego wnętrza. Jestem wspomnieniem. Cieniem. A przecież wciąż jestem. Gotowa, by być blisko. Gotowa, by pomóc. Gotowa po prostu… być.
Nie żywię urazy. Nie chcę łamać jego życia swoją obecnością. Chcę tylko, żeby kiedyś, może pewnego wieczoru, przypomniał sobie mój głos. Mój uśmiech. To, że byłam. I że czekam. Ale już nie dzwonię. Zajmuję się sobą. Znów zaczęłam robić na drutach. Kupiłam sobie nowe rośliny na balkon. Uczę się być "dla siebie", a nie "dla kogoś".
Bo miłość do dziecka nie może oznaczać, że muszę żebrać o jego uwagę.
Jeśli będzie chciał wrócić - znajdzie mnie.
A ja… już nie będę biec za nikim.