Zawsze myślałam, że kiedy moje dzieci dorosną i założą własne rodziny, ja znów znajdę miejsce, w którym będę naprawdę potrzebna. Nie chodziło mi o wielkie rzeczy — nie musiałam wychowywać od nowa, tylko być.

Pomóc, ugotować, czasem przytrzymać dziecko, gdy mama potrzebuje chwili dla siebie. Tak jak kiedyś moja mama pomagała mi. Gdy urodził się Staś, mój pierwszy wnuk, serce mi się roztopiło. Byłam przy córce od samego początku — z zakupami, radami, obiadem na wynos.

Wysyłałam jej przepisy na kompot z suszu na kolki, przywoziłam pieluchy, które "na pewno będą lepsze niż te chemiczne". Wydawało mi się, że to naturalne — mama pomaga córce, babcia wspiera młodą matkę.

Zaproponowałam, że mogę zająć się Stasiem, kiedy wróci do pracy. Jestem już na emeryturze, mam czas, zdrowie dopisuje. Nawet zaczęłam przeglądać książki o nowoczesnym wychowaniu, choć wiele rzeczy wydawało mi się… dziwnych. Ale chciałam się dostosować. Chciałam być częścią ich życia.

Córka popatrzyła na mnie wtedy z wahaniem.
- Mamo… ja bardzo cię kocham i doceniam wszystko, co robisz. Ale… my zdecydowaliśmy, że Staś pójdzie do żłobka. Po prostu… mamy trochę inne podejście do wychowania. I nie chcemy, żeby Staś miał w głowie "starodawne schematy".

Zatkało mnie.
- Jakie "schematy"? Przecież wychowałam was oboje. I chyba wyszliście na ludzi?

- Wiem, mamo. Ale teraz są inne metody. Inne podejście do emocji, do granic. Nie chcemy, żeby ktoś mu mówił: "nie płacz", albo karmił go śmietaną i cukrem, bo "takie dzieci kiedyś były silne". To nie twoja wina. Po prostu… masz trochę przestarzałe poglądy.

To słowo… przestarzałe… uderzyło mnie jak kamień. Poczułam się jak mebel, który nie pasuje już do nowego wystroju. Jak ktoś, kto się nie załapał na "nowoczesność". Siedziałam przy stole i nie wiedziałam, co powiedzieć. Uśmiechnęłam się blado i odwróciłam rozmowę. Ale wewnętrznie czułam, jak pęka coś, co trzymało mnie w przekonaniu, że jeszcze jestem potrzebna.

Wróciłam do domu i pierwsze, co zrobiłam, to wyjęłam z szafki stare albumy. Zdjęcia moich dzieci z czasów, gdy to ja byłam młodą matką. Przypomniałam sobie, jak nosiłam córkę godzinami na rękach, bo miała kolki. Jak piekłam biszkopt w nocy, bo miała urodziny, a mąż był w delegacji. Jak czytałam bajki z jednej książki przez cały rok, bo "tak lubię, mamo".

Czy to było złe? Naprawdę wszystko, co kiedyś robiłam z serca, dziś jest przestarzałe? Przez kilka dni czułam się przygnębiona. W głowie ciągle słyszałam słowa córki. Zaczęłam unikać tematu wnuka. Nie proponowałam pomocy, nie dzwoniłam codziennie jak dawniej. Chciałam być lojalna wobec jej decyzji, ale bolało mnie to bardziej, niż chciałam przyznać.

Pewnego dnia spotkałam na spacerze starą znajomą. Podobna sytuacja — też babcia, też dorosła córka z "nowoczesnymi zasadami". Usiadłyśmy na ławce i rozmawiałyśmy długo. Ona powiedziała coś, co bardzo we mnie zostało:
- Wiesz, my już nie jesteśmy od wychowywania. My jesteśmy od miłości. Nie musimy być takie jak one. Wystarczy, że będziemy — dostępne, ciepłe, prawdziwe.

Pomyślałam wtedy, że może rzeczywiście nie chodzi o to, żeby się zmieniać. Żeby zakładać maskę "nowoczesnej babci". Może wystarczy, że będę sobą — nie pouczając, nie wtrącając się, ale z sercem otwartym wtedy, gdy mnie potrzebują.

Kilka dni później córka zadzwoniła: "Mamo… możesz odebrać Stasia wcześniej ze żłobka? Kacper się spóźni, a ja utknęłam w pracy"

Serce mi zadrżało.
- Oczywiście — odpowiedziałam od razu. - Już wychodzę.

Staś wybiegł do mnie z szerokim uśmiechem i rzucił się w ramiona. Pachniał mlekiem i plasteliną. Prowadziłam go za rękę przez park, a on opowiadał mi z przejęciem, jak malował rakietę. I wtedy poczułam, że jestem. Nie przestarzała. Nie zbędna. Tylko babcia. Wystarczająca taka, jaka jestem.

Może nie będę wychowywać. Ale mogę kochać. I to jest coś, czego nie trzeba aktualizować. To się po prostu ma — albo nie. A ja mam.