Przez ponad trzydzieści lat byłam jej synową. Nie przyjaciółką. Nie córką. Synową — w pełnym tego słowa znaczeniu: zawsze krok za nią, zawsze grzeczna, zawsze ostrożna, żeby nie powiedzieć czegoś nie tak. Od samego początku wiedziałam, że nie jestem tą, którą chciałaby dla swojego jedynego syna.
Poznaliśmy się z Markiem na studiach. Ona wyobrażała sobie dla niego kogoś innego — bardziej wykształconego, "z lepszej rodziny", jak to ujęła, gdy jeszcze nie wiedziała, że słyszę. Ja byłam "zwykłą dziewczyną z prowincji", z nauczycielskim dyplomem i dobrym sercem, ale bez nazwiska, które coś znaczyło.
Mimo to starałam się. Od pierwszego dnia, kiedy odwiedziliśmy ją razem, przyniosłam własnoręcznie upieczoną szarlotkę i kwiaty. Uśmiechała się oszczędnie, podziękowała, ale nie zaprosiła mnie nawet do kuchni. To był początek. Potem przez lata było podobnie. Zawsze na dystans. Zawsze z chłodną uprzejmością.
Zawsze miałam wrażenie, że jestem oceniana. Że patrzy na mnie jak na "niewystarczającą". Za zwyczajną, za prostą, za mało elokwentną. Nawet kiedy urodziłam jej pierwszego wnuka, potrafiła skomentować, że "nadałabym się raczej do wiejskiej świetlicy niż do wychowania dziecka w mieście".
Ale ja i tak robiłam wszystko, żeby nie było konfliktu. Przynosiłam jej ciasta na imieniny. Pomagałam w porządkach. Zawsze pamiętałam o świętach, starałam się być obecna i uważna. Bo nie chciałam wojny. Chciałam, żeby mnie polubiła. Albo przynajmniej — zaakceptowała.
Gdy zaczęła chorować, odwiedzałam ją w szpitalu. Czasem sama, czasem z Markiem. Przynosiłam zupę, prasowałam jej rzeczy. Nigdy nie usłyszałam "dziękuję", ale powtarzałam sobie: może nie umie okazywać emocji. Może tak została wychowana. Może trzeba to przyjąć i nie oczekiwać niczego więcej.
Kiedy zmarła, byłam z Markiem przy niej do końca. Trzymałam ją za rękę, choć ona patrzyła w okno. Pogrzeb był skromny, ale godny. Po uroczystości wróciliśmy do jej mieszkania, żeby uporządkować rzeczy. Marek był rozbity, więc robiłam wszystko praktycznie. Pakowałam ubrania, segregowałam papiery, oddychałam spokojnie, jakbym nie miała w sobie burzy.
I wtedy, przeglądając jedną z szuflad, trafiłam na zeszyt. Zwykły, cienki notes w miękkiej okładce. Na pierwszej stronie - data sprzed kilku lat. W środku — myśli, zapiski, coś w rodzaju dziennika.
Zaczęłam czytać z ciekawości. A potem nie mogłam przestać.
"Nigdy nie potrafiłam zaakceptować żony Marka. Jest poprawna, cicha, ale nijaka. Nie ma w niej ognia. Nie pasuje do naszej rodziny. Mój syn mógł mieć lepiej."
Strona po stronie czytałam o sobie — chłodno, obco, jak o kimś zbędnym. "Nie potrafi prowadzić rozmowy na poziomie. Ma słabe wyczucie stylu. Nie umie się zachować przy stole."
Nie było tam ani jednego ciepłego zdania. Ani śladu uznania, że może jednak robiłam coś z serca.
Zamknęłam zeszyt i długo siedziałam w milczeniu. Nie płakałam. Czułam coś gorszego — jakby ktoś we mnie coś zgasił. Całe moje starania, te wszystkie drobne gesty, cierpliwość, wycofywanie się z własnych emocji — okazały się niczym. Jakby przez lata grałam w teatrze, którego nikt nie oglądał.
Spojrzałam na siebie w lustrze. Twarz jak zawsze — zmęczona, ale łagodna. A jednak nie mogłam się do siebie uśmiechnąć. Po raz pierwszy od lat poczułam się naprawdę mała. Bezwartościowa. Jakby wszystko, co we mnie dobre, właśnie ktoś przekreślił.
Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu po porządkowaniu mieszkania teściowej, długo nie mogłam zasnąć. Marek szybko zasnął ze zmęczenia, a ja leżałam w ciemności i czułam, że coś się we mnie złamało. Ten zeszyt… te słowa. Powtarzały się w głowie jak echo. Każde zdanie czytałam w myślach po kilka razy.
Wstałam w środku nocy i poszłam do kuchni. Usiadłam przy stole, zaparzyłam sobie herbatę z cytryną, choć nie miałam na nią ochoty. Przez okno patrzyłam na ciemne podwórko. Cisza była gęsta, aż dzwoniło w uszach.
Próbowałam przypomnieć sobie chociaż jeden moment, kiedy teściowa spojrzała na mnie z czułością. Chociaż jeden. Ale nie mogłam. Byłam dla niej przezroczysta, funkcjonalna. Ktoś, kto przynosi zupę, sprząta, przypomina o lekach. Ale nie ktoś, kogo można polubić. Albo choćby docenić.
Przez kolejne dni wszystko robiłam jakby obok siebie. Gotowałam obiad, ale nie czułam zapachu. Oglądałam z Markiem serial, ale nie pamiętałam, o czym był. Nie miałam ochoty ani rozmawiać, ani wychodzić z domu. W lustrze widziałam twarz, której nie chciałam oglądać. Zmęczoną, bez wyrazu. I naprawdę — nie potrafiłam się do siebie uśmiechnąć.
W końcu powiedziałam Markowi o zeszycie. Słuchał w ciszy, a potem wziął mnie za rękę i powiedział tylko:
- Wiem, jak bardzo się starałaś. Widziałem to przez całe życie.
To było jak pierwsza kropla wody dla wyschniętej ziemi. To jedno zdanie wystarczyło, żeby poczuć, że może nie wszystko było na marne. Że może ktoś jednak widział, ile serca wkładałam, nawet jeśli ona nie chciała.
Później zadzwoniła do mnie kuzynka. Powiedziałam jej, co się stało. I ona też przyznała, że jej teściowa nigdy nie powiedziała ani jednego ciepłego słowa.
- Nie wszyscy potrafią kochać - powiedziała. - Ale to nie znaczy, że nie jesteś warta miłości.
Długo o tym myślałam. I chyba coś zaczęło się we mnie zmieniać. I wtedy zaczęłam rozumieć. Nie każdy potrafi kochać. Nie każdy potrafi okazywać uznanie. Ale to nie znaczy, że moje starania były mniej ważne. To, co dałam, było prawdziwe — nawet jeśli nie zostało przyjęte. I jeśli ktoś nie potrafił mnie zobaczyć, to nie moja wina. To jego ograniczenie, nie moja wada.
Dziś, kiedy patrzę w lustro, już się nie wstydzę tego, co widzę. Bo wiem, że przez te wszystkie lata byłam dobrą synową. Może nie idealną — ale cichą, obecna, lojalną. I nawet jeśli ona tego nie widziała, to ja wiem, że to, co dawałam, było prawdziwe.
A czasem to wystarczy.