Nie planowałam tego spotkania. Po prostu poszłam odebrać dowód osobisty z urzędu. Byłam zmęczona, po pracy, w płaszczu, który trochę już się strzępił na rękawach. Stałam w kolejce, patrzyłam w ekran telefonu, gdy ktoś obok powiedział cicho:
- Marta? To ty?
Podniosłam głowę. I przez chwilę nie wiedziałam, kim on jest. A potem — nagle wszystko wróciło. Krzysiek. Mój pierwszy chłopak. Miałam wtedy osiemnaście lat, on był dwa lata starszy. Zakochaliśmy się jak w filmie — nagle, naiwnie, bezwarunkowo. Rozdzieliła nas uczelnia, życie, rodzice, decyzje. Nie rozstaliśmy się z nienawiścią, raczej z milczeniem. Po prostu każdy poszedł w swoją stronę.
A teraz stał przede mną. Siwy, ale uśmiechnięty. W tych oczach było coś znajomego, co natychmiast przypomniało mi o tamtych spacerach po parku, o pierwszych trzymaniach za rękę, o smaku lodów malinowych jedzonych na pół.
Zamieniliśmy kilka słów, numer telefonu. Ot, jak starzy znajomi.
Ale od tego dnia nie mogłam przestać o nim myśleć.
Nie zakochałam się z dnia na dzień. To nie było tak. Mam 56 lat, nie wierzę już w bajki. Ale coś się we mnie obudziło. Coś, o czym myślałam, że już dawno we mnie wygasło. Ciekawość. Poruszenie. Tęsknota — nie za Krzyśkiem, ale za sobą sprzed lat. Za sobą, która umiała się śmiać z niczego i czuć, że jest ważna.
Zaczęliśmy pisać do siebie. Potem — spotkaliśmy się na kawie. Opowiedział mi o swoim życiu. Rozwiedziony, samotny, trochę zagubiony. Nie flirtował. Był po prostu… obecny. Patrzył uważnie, słuchał. A ja — mówiłam. Dużo. O córce, o pracy, o tym, że z mężem coraz trudniej się dogadać. O tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś zapytał mnie, czy jestem szczęśliwa.
Wróciłam do domu później niż zwykle. Mój mąż, Roman, siedział w kuchni i układał pasjansa. Spojrzał na zegarek.
- Gdzie byłaś?
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Spotkałam Krzyśka. Dawnego chłopaka. Wypiliśmy razem kawę.
Cisza. A potem… wybuch.
- Że co?! Spotkałaś jakiegoś typa i chodzisz z nim na kawki?! W twoim wieku?! Jakbyś była licealistką?!
- Nic złego się nie stało - próbowałam. - To tylko rozmowa.
Ale jego już nic nie obchodziło.
- Jeśli chcesz się z nim spotykać, to pakuj się i się wyprowadź. Nie będę mieszkał z kobietą, która szuka wrażeń u byłych chłopców.
Stałam wtedy przy zlewie, kurczowo trzymając ręcznik do naczyń. Poczułam się jak winna czegoś, czego nie zrobiłam. Jakby rozmowa była zdradą, a moje myśli — czymś niemoralnym.
Przez kolejne dni nie odzywaliśmy się do siebie prawie wcale. Mąż spał na kanapie. Ja jadłam w kuchni, gdy on był w salonie. Córka dzwoniła, pytała, co u nas. Mówiłam: "W porządku". Bo przecież trudno powiedzieć, że życie właśnie zaczyna się chwiać.
Nie pisałam do Krzyśka. Nie odbierałam, gdy dzwonił. Kilka razy zostawił mi wiadomości — krótkie, spokojne, bez presji. "Jeśli chcesz porozmawiać, jestem", "Nie chcę mieszać ci w życiu, ale warto czasem przypomnieć sobie, że jeszcze się istnieje". Czytałam je wieczorami, gdy mąż zasypiał przed telewizorem. Serce przyspieszało, ale nie miałam odwagi odpisać. Bałam się nie jego — siebie. Tego, co naprawdę czuję.
W ciągu dnia chodziłam po mieszkaniu jak cień. Prasowałam bluzki, jakby same z siebie miały mi coś wyjaśnić. Wycierałam kurze, których nikt nie widział. Gotowałam zupę, której nikt nie chwalił. I nagle to wszystko zaczęło mnie uwierać. Przez lata to była moja codzienność — i nie miałam z tym problemu. Ale teraz… coś pękło. Poczułam, że to wszystko — dom, posiłki, milczenie — jest tylko tłem do życia, którego już nie ma. A ja — gram w sztuce, której scenariusza nie pisałam.
Wieczorami coraz częściej siadałam z herbatą przy oknie i przypominałam sobie siebie jako dziewczynę. Marzącą, ciekawą świata, śmiejącą się z byle czego. Gdzieś ją zgubiłam. Między pieluchami, fakturami, budową domu, obiadem na święta. I kiedy Krzysiek powiedział do mnie: "Lubiłaś wtedy Dylana, prawda?" — to było tak, jakby ktoś odnalazł we mnie coś, co dawno zginęło.
Pewnego dnia, zupełnie bez powodu, zapytałam Romana:
- Pamiętasz, co lubiłam robić, zanim się pobraliśmy?
Spojrzał na mnie zmieszany.
- Chyba… malować?
- Tak - powiedziałam. - Malować. I jeszcze czytać poezję. I grać na gitarze. Pamiętasz, że miałam gitarę?
- No coś było. Ale to przecież minęło, nie?
I wtedy zrozumiałam, że dla niego to naprawdę "minęło". Że on już nie widzi mnie jako kobiety z pasjami, tylko jako część mieszkania. Funkcjonalną, spokojną, niezawodną. Jak lodówka.
Ale ja już nie chciałam być lodówką.
W weekend poszłam do piwnicy. Wyszukałam starą skrzynkę z farbami. Większość wyschnięta, ale kilka jeszcze się nadawało. Rozłożyłam stary blok rysunkowy na stole i zaczęłam malować. Coś abstrakcyjnego, niezdarnego, ale swojego. Patrzyłam na plamy koloru i czułam, jakby ktoś znów włączał we mnie światło.
Wieczorem mąż spojrzał na moje rysunki z powątpiewaniem.
- Co to ma być?
- Nic. Tylko moje — odpowiedziałam. I poczułam się lepiej niż przez ostatni rok.
A kilka dni później… napisałam do Krzyśka. Krótko:
"Dziękuję, że przypomniałeś mi, kim kiedyś byłam. Nie wiem, co dalej. Ale dziękuję."
Nie poprosił o spotkanie. Nie zadzwonił. Odpisał tylko:
"To ja dziękuję. To znaczy więcej, niż myślisz."
Z mężem żyjemy dalej pod jednym dachem. Z pozoru nic się nie zmieniło. Ale we mnie zmieniło się wszystko. Wieczorem usiedliśmy przy kolacji. Zupa, jak zwykle, ziemniaki z koperkiem. Roman odsunął talerz, włączył telewizor, wiadomości. Znałam ten schemat na pamięć. Ale tego dnia nie zamierzałam już go powtarzać.
Odłożyłam łyżkę. Spojrzałam na niego.
- Musimy porozmawiać.
Nie oderwał wzroku od ekranu.
- Słucham.
- Roman, przez trzydzieści lat żyliśmy razem tak, jak ty chciałeś. Spokojnie, cicho, bez niepotrzebnych emocji. Robiłam wszystko, żeby było ci dobrze. Ale dziś chcę, żebyś wiedział jedno: już nie będę się więcej dopasowywać. Nie jestem twoim tłem. Nie jestem dodatkiem do obiadu i porządku w domu.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
- O co ci chodzi?
- O to, że jeśli chcesz, żebym tu była, musisz zacząć mnie widzieć. Mnie - nie tylko jako "twoją żonę", ale jako kobietę. Z uczuciami. Z potrzebami. Z myślami, których nawet nigdy nie zapytałeś. I jeśli nie umiesz mnie słuchać, to nie mów mi więcej o wyprowadzce. Bo jeśli ktoś powinien się zastanowić, czy chce tu być, to raczej ja.
Zamilkł. Patrzył na mnie, jakby pierwszy raz słyszał mój głos naprawdę.
Wstałam, odniosłam talerz do zlewu i dodałam cicho, ale wyraźnie:
- Od dziś masz obowiązek się ze mną liczyć. Bo nie zamierzam już milczeć.
Nie odpowiedział. Ale po raz pierwszy od dawna… nie wyłączył mnie z rozmowy. I chyba po raz pierwszy naprawdę mnie usłyszał.
Nie wiem, jak będzie. Ale wiem jedno: to już nie on dyktuje warunki.
Teraz to ja decyduję, kim jestem — i na co się godzę.