Zawsze byłam tą, która sobie radzi. Nie robiłam problemów, nie płakałam z byle powodu, dobrze się uczyłam, nie wdawałam się w konflikty. Mama była ze mnie dumna - ale cicho, bez przesady.
Za to mój brat, młodszy ode mnie o trzy lata, od zawsze miał specjalne traktowanie. Był delikatny, mama mówiła, że "taki wrażliwy". Jak czegoś nie umiał, to robiła za niego. Jak coś przeskrobał - tłumaczyła. A jak ja miałam pretensje, że znowu wszystko kręci się wokół niego, słyszałam:
- No co ty, przecież wiesz, że on potrzebuje więcej. Ty jesteś silna.
I rzeczywiście, byłam. Tylko że nikt nigdy nie zapytał, czy chcę taka być. Czy mnie to nie kosztuje.
Z biegiem lat nic się nie zmieniło. Brat miał swoje problemy: najpierw szkoła, potem studia, potem długi, rozwód, problemy z pracą. Mama zawsze była przy nim. Pożyczała pieniądze, opiekowała się wnukami, kiedy on "nie miał głowy". Jeździła do niego z obiadem, gdy zachorował na grypę, mimo że ja miałam wtedy małe dziecko i nie spałam po nocach.
Nigdy nie wypominałam. Mówiłam sobie: trudno, taki los, ja jestem ta samodzielna. Ale w środku zbierał się we mnie jakiś cichy żal, którego długo nie potrafiłam nazwać. A potem mama zaczęła chorować.
Najpierw drobne rzeczy - zapominała, myliła nazwiska, nie odbierała telefonu. Potem doszło do poważniejszych spraw: złamana ręka, pobyt w szpitalu, problemy z poruszaniem się. I wtedy nagle… wszyscy spojrzeli na mnie.
Brat powiedział:
- No ja to niestety nie dam rady. Praca, dzieci, wszystko na mojej głowie. Ale ty przecież masz więcej luzu. Ty ogarniasz.
I tak zaczęło się życie, które znam teraz. Każdego dnia coś. Zawieźć do przychodni. Odebrać receptę. Przypilnować leków. Zrobić zakupy, ugotować coś lekkiego, posiedzieć godzinę, wysłuchać skarg, że świat już nie ten.
Z początku jeszcze się starałam. Bo przecież to moja mama. Ale z tygodnia na tydzień czułam, że jestem coraz bardziej zmęczona. Wracałam do domu i nie miałam siły rozmawiać z mężem. Nie miałam czasu na wnuki. Nie czytałam książek, nie wychodziłam do ludzi.
Mama była coraz bardziej wymagająca. Zaczęła narzekać, że "kiedyś to było inaczej", że "bratu to jakoś lepiej gotuję", że "za rzadko jestem". A brat? Raz wpadł na piętnaście minut z pizzą. Innym razem zadzwonił, że "nie może przyjechać, bo pada". I to wszystko.
W końcu pękłam. To było w niedzielę. Mama znowu miała pretensje, że kupiłam zły chleb i że nie przyjechałam dzień wcześniej.
Wstałam od stołu i powiedziałam spokojnie:
- Mamo, ja już nie daję rady. Robię wszystko, co mogę, ale mam swoje życie, swoje zmęczenie. Czuję się, jakbym była niewidzialna. Jakby nikogo nie obchodziło, że też mam granice.
Mama zamilkła. Spojrzała na mnie tak, jakby pierwszy raz usłyszała, że nie jestem tylko "tą silną", ale też człowiekiem. Zadzwoniłam do brata. Powiedziałam mu, że od tej pory ma być co drugi tydzień u mamy. Że albo się zaangażuje, albo szukam pomocy z zewnątrz i zrzucam wszystko z siebie.
Oczywiście się oburzył. Powiedział, że "robi, co może". Ale już mnie to nie interesowało. Zrozumiałam, że nikt nie zadba o mnie, jeśli sama tego nie zrobię. Zorganizowałam mamie opiekę środowiskową na dwa popołudnia w tygodniu. Zapisałam się na pilates. Jeden dzień w tygodniu spędzam u przyjaciółki.
Nie mam wyrzutów sumienia. Nauczyłam się, że pomaganie nie polega na poświęcaniu siebie do końca.Nie przestałam być córką. Ale zaczęłam być też kobietą, która ma prawo powiedzieć:
"Nie dam rady sama. I nie chcę tak dalej żyć."