Otworzył drzwi i bez słowa rzucił mi na stół kopertę. "To testament mamy" - powiedział cicho, jakby sam nie mógł uwierzyć. Przez chwilę patrzyłam na niego w milczeniu. Na twarz, którą znałam od trzydziestu lat. Na ręce, które drżały. I nagle coś we mnie pękło.
Przecież byłam z nią przy łóżku do ostatniego dnia. To ja podawałam leki, zmieniałam pościel, czuwałam, gdy on nie miał siły. A teraz patrzyłam na to, jakby wszystko, co zrobiłam, nie miało znaczenia.
Nie chciałam otwierać tej koperty. Chciałam wierzyć, że wszystko jest w porządku, że to tylko formalność. Że po tylu wspólnych latach nikt nie będzie dzielił nas papierami. Ale on nalegał. Otworzyliśmy razem. Zaczęłam czytać i poczułam, jak robi mi się niedobrze.
W testamencie było dokładnie wszystko - dom, działka, oszczędności, biżuteria po babci, meble z czasów przedwojennych, które tak pieczołowicie czyściłam - wszystko zapisane… jemu.
Ani słowa o mnie. Ani podziękowania, ani pamiątki, ani najmniejszego gestu. Tylko suchy zapis: "całość majątku przekazuję mojemu synowi Janowi".
- Może to tylko formalność - powiedział niepewnie. - Może myślała, że przecież jesteśmy razem, więc to jedno i to samo.
Ale ja już wiedziałam, że nie. Wiedziałam, że przez te wszystkie lata nie byłam "swoja". Byłam żoną jej syna, pomocną, uśmiechniętą, gotową do poświęceń - ale nigdy nie byłam częścią tej rodziny.
Zaczęłam wracać myślami. Wszystkie te drobne momenty, które wcześniej tłumaczyłam zmęczeniem, charakterem, starością - teraz ułożyły się w bolesną całość. Święta, na które nie dostałam zaproszenia, tylko on.
Pamiątki rodzinne, których nigdy mi nie pokazano. Zdjęcia, na których byłam przycięta. Opowieści o dzieciństwie, z których konsekwentnie mnie wykluczano. I ten wieczny dystans - uprzejmy, ale chłodny.
Nigdy nie usłyszałam "dziękuję". Nawet wtedy, gdy przez trzy miesiące po jej udarze codziennie jeździłam do szpitala, myłam jej włosy, karmiłam z łyżeczki. Gdy mówiłam "mamo", tylko kiwała głową. Zawsze zwracała się do mnie "pani Aniu". Po tylu latach.
Mąż nie wiedział, co powiedzieć. "Może… może to przeoczenie" - powtórzył. Ale już nie chciałam słuchać. To nie była sprawa pieniędzy. To był sygnał, że całe moje życie było zbudowane na złudzeniu.
Przez kolejne dni byłam jak w transie. Nie mogłam spać. Obserwowałam własnego męża jak obcego człowieka. Czy on to widzi? Czy rozumie, co znaczy to jedno zdanie?
W końcu zapytałam: - Powiedz mi szczerze, czy twoja mama mnie kiedykolwiek lubiła?
Milczał długo. W końcu westchnął i powiedział: - Szanowała cię. Ale… nie mogła pogodzić się z tym, że nie jesteś z "ich świata".
"Ich świat"… Tak, pamiętam, jak mnie oceniano. Że jestem "zwyczajna". Że moja rodzina to "prości ludzie". Że mój ojciec był kierowcą, a nie profesorem jak jej zmarły mąż. Że nie mam doktoratu, że nie rozmawiam o sztuce nowoczesnej, że wolę upiec ciasto niż cytować Szymborską.
A przecież to ja trzymałam tę rodzinę w całości. Ja godziłam męża z jego siostrą, ja dbałam o wspólne święta, ja jeździłam z nią do lekarzy. Byłam "panią domu" i "opiekunką" - ale nigdy "córką".
Po tygodniu wzięłam kartkę papieru. Napisałam: "Nie potrzebuję waszego majątku. Potrzebuję szacunku". I zostawiłam ją na stole.
Dziś? Dziś jesteśmy razem. Ale inaczej. Ja postawiłam granice. Nie udaję, że mnie to nie bolało. Mąż zrozumiał. Zaczął się starać. Ale coś się w nas zmieniło. Ja już nie gram roli idealnej żony. I on już nie może chować głowy w piasek.
Ten testament był jak lustro - odbił prawdę, której nie chciałam zobaczyć. Że jeśli ktoś nie widzi w tobie rodziny po trzydziestu latach - to może pora zacząć być rodziną przede wszystkim dla samej siebie.